Moja afrykańska "przygoda"

 
MOJA AFRYKAŃSKA „PRZYGODA”
 
 
        Można powiedzieć, że przygoda ta zaczęła się w Kłodzku, w naszym franciszkańskim seminarium. Tak jednak chyba nie było. Zaczęła się wcześniej, już wtedy, kiedy zakiełkowała we mnie myśl o tzw. pójściu do Zakonu. Człowiek nie wie dokładnie, jak to jest. Dlaczego akurat tak wybiera, dlaczego powstają myśli w młodej głowie, by służyć wszystkim i tak do końca, i nawet na „krańcu świata”? Powróćmy jednak do Kłodzka, bo tam właśnie zaczęła się realizować „przygoda” z misjami. Czy jednak można mówić tu o przygodzie? Chyba nie. Bardzo bym nie chciał, by to, co tu jest napisane, było odczytane przez Was jako przygoda. Przygody zdarzają się w życiu, to są przypadki, zbiegi okoliczności. Od pewnego czasu przestałem w nie wierzyć. Nie ma przygód, przypadków. Jest Ręka Boża, Jego łaska, powołanie, Jego Opatrzność. Teraz, dzisiaj wierzę i jestem przekonany, że to On wszystko sprawił, że byłem tam, kilka tysięcy kilometrów stąd na południe, by żyć wśród ludzi z plemienia Moba, w Togo.
            Dobrze, ale zacznijmy wszystko od początku. Pamiętam wszystko bardzo dobrze. Tak, jakby to było wczoraj. Nasze barwne i piękne czasy seminaryjne. Generałem naszego Zakonu (przełożonym wszystkich braci franciszkanów) był wtedy o. John Vaughn. Bardzo mu leżała na sercu Afryka i jej problemy, a szczególnie nasza obecność franciszkańska wśród biednych i prostych ludzi. Przyjechał do naszego seminarium i mówił między innymi o „Projekcie Afrykańskim”. Nam, młodym klerykom podobało się to bardzo. Byliśmy pełni zapału i marzyliśmy nawet o natychmiastowym wyjeździe. Nie było to jednak możliwe. Tak zwane „ciężkie czasy” związane z poprzednim ustrojem nie pozwalały o tym myśleć, a poza tym trzeba było jeszcze się uczyć. Jednak, co jakiś czas pojawiał się u nas w Kłodzku o. Gregory Tajchman, który z ramienia Kurii Generalnej zajmował się sprawami misji, by podtrzymywać w nas ducha misyjnego. Czas mijał szybko i przyszły święcenia, a potem praca na pierwszej placówce. Patrząc z ludzkiego punktu widzenia, miałem dużo szczęścia. Nasz były o. Prowincjał Dominik Kiesch wybrał się do Togo na Boże Narodzenie, by odwiedzić misjonarzy z naszej prowincji tam pracujących. Wrócił chyba po miesiącu, pełen wrażeń, ale przede wszystkim, pełen chęci, by posłać nowych misjonarzy do Afryki. Muszę tu powiedzieć, że byli tam już Ryszard i Rafał, którzy jako pierwsi nasi misjonarze pojechali do Togo.
Zawsze marzyłem o jakimś kraju angielskojęzycznym. Myślałem o Malawi. Potrzeba jednak była nagląca i o. Prowincjał zapytał mnie wprost, czy jestem gotowy pojechać do Togo. Nie namyślałem się wiele. Togo jest krajem, gdzie mówi się po francusku. Nie znałem tego języka zupełnie. Czekał mnie więc kurs francuskiego w Paryżu. Pojechaliśmy tam we trójkę. Był o. Krystian Pieczka z naszej Prowincji, o. Maksymilian Wasilewski z Prowincji Krakowskiej i ja. Nie wspominam już o kłopotach związanych z wizą francuską i naszych niekończących się wyjazdach do Krakowa, gdzie znajduje się Konsulat Francji. W Paryżu znaleźliśmy się jesienią 1987 roku. Uczenie się nowego nieznanego języka nie jest proste, zwłaszcza wtedy, kiedy nie zna się go zupełnie. Pobyt jednak w kraju, gdzie jest się „skazanym” na mówienie wyłącznie językiem obcym, daje duże rezultaty. Po jedenastu miesiącach pobytu w pięknej stolicy Francji i intensywnej nauki, siedzieliśmy w DC 10 lecącym do Lomé, stolicy Togo. Takie dni zapisują się na zawsze w pamięci. 10 Stycznia 1989 roku o godzinie 16:00 wylądowaliśmy w Afryce. Czekali już na nas Rysiek i Rafał. Wtedy się wszystko zaczęło. Nowy etap życia. Diametralnie inny świat, inni ludzie, inne zwyczaje, jednak ten sam francuski, którym posługiwaliśmy się jako tako i poza tym, dosłownie wszystko inne.
            Afryka to nie tylko klimat, nie tylko zwierzęta (zresztą nie ma ich tam tak wiele, co stara się nam pokazać nasza wszechobecna telewizja). To ludzie. Nie ważny jest ich kolor skóry. Jest bardzo istotne, jak myślą, jak reagują, w Kogo wierzą, jacy są. Są inni niż my – ludzie z dalekiej, zimnej i bogatej północy. To wszystko jednak rozumie się po pewnym czasie. Turyści z Europy, którzy przyjeżdżają na dwa tygodnie, są w stanie po swoim pobycie w Afryce pisać opasłe tomy. Kiedy się tam jest trochę dłużej – wtedy nie ma o czym pisać, bo się wie, że tak bardzo mało się wie o tym wspaniałym kontynencie. Niewyobrażalnie ubogim materialnie, szarpanym przez rozliczne wojny powodowane interesami Europy i Ameryki, ale wspaniałym dzięki ludziom, którzy tam mieszkają.
            Nie o tym jednak chcę opowiedzieć. Mijają już prawie cztery lata od mojego powrotu z Togo. Musiałem znowu „wskoczyć” w nasz europejski – polski, rytm. Musiałem na nowo przyzwyczaić się do wiecznego zimna, nieraz do ponurych twarzy bez afrykańskiego uśmiechu. Także do tego, co dzieje się w naszych kościołach, do liturgii bez tańca, bez klaskania w dłonie, bez spontaniczności, gdzie wszystko jest wyliczone i chłodne.
Będę na nowo przeżywać Wielkanoc. Na pewno piękną w swojej radości Niedzielnego poranka, ale jakże różną od tych, które spędziłem w Nadjundi. Właśnie. Nadjundi, to wioska w północnym Togo gdzie pracowałem i gdzie przeżyłem prawie dwanaście lat. Byłem tam najpierw wikarym a potem proboszczem. Jaka jest Wielkanoc w Nadjundi, wśród ludzi z plemienia Moba?
            Marzec i kwiecień to najgorętsze miesiące roku. Nie pada jeszcze wtedy deszcz. Może dopiero w kwietniu przychodzą pierwsze gwałtowne burze, zwiastujące porę deszczową. Temperatura dochodzi w dzień prawie do 41-43°C. Cyrkulacja powietrza się zmienia i po pustynnym, suchym wietrze z północy, zaczyna napływać wilgotne powietrze z południa, co daje nieprzyjemny efekt. Trzeba powiedzieć, że Wielki Post nie jest porą przyjemną, przynajmniej ze względu na klimat. Wszyscy narzekają na potówkę, bo nadmierne pocenie się powoduje pieczenie skóry i bąble. Trwają jednak przygotowania do Wielkanocy. Katechumeni, którzy są już na czwartym roku (katechumenat dorosłych trwa cztery lata), powtarzają materiał do egzaminów chrzcielnych. Nie jest to dla nich łatwe. Jest bardzo gorąco i nie ma za wiele do jedzenia, bo jest to przednówek. Trzeba wiedzieć, że większość z nich, to ludzie niepotrafiący pisać i czytać. Jedynym dla nich ułatwieniem jest to, że w Afryce wszystko opiera się na przekazie ustnym i są w stanie wiele nauczyć się na pamięć. Mimo trudności materialnych starają się zdobyć trochę pieniędzy, by kupić białe ubranie, świecę i trochę żywności na tygodniowe rekolekcje poprzedzające chrzest.
Chrześcijanie robią sobie postanowienia. Rezygnują z alkoholu, który wyrabia się w Togo domowymi sposobami, a zwłaszcza piwo. Nie ma mowy o odejmowaniu sobie od ust mięsa, bo tego rodzaju rarytas zdarza się raz na jakiś czas. Post to – mololu, czyli zawiązanie ust. Potrafią z wielkim zapałem uczestniczyć w piątkowych drogach krzyżowych, po których robią składkę wielkopostną. To, co mogliby przeznaczyć na piwo, przeznaczają dla najuboższych, choć sami wiele nie mają. Kiedyś, dzięki takim składkom z całej diecezji, mogliśmy wybudować małą dwuklasową szkołę w jednej z wiosek. Wraca się tu do solidarności pierwszych chrześcijan, pomagających sobie wzajemnie. Togijski Kościół jest młody i buduje wiele na tradycji pierwszych wieków chrześcijaństwa. To jest Kościół, który jest wspólnotą, rodziną, tak ważną w Afryce. Wszystko opiera się tam na rodzinie. Łatwo jest więc budować wspólnotę, która jest podstawą całego Kościoła. Łatwo zachęcić chrześcijan do solidarności. Pamiętam, że wspólnoty podstawowe – z każdej wioski, każdej dzielnicy, odgrywały wielka rolę w życiu parafialnym. Wróćmy jednak do Wielkanocy. Szczytem jej jest Wielki Tydzień. Nie był on dla mnie nigdy łatwy. To był tydzień poprzedzony odwiedzinami we wioskach, gdzie odbywały się egzaminy. Były też rekolekcje w każdej z wiosek w formie refleksji i zastanowienia się nad życiem wspólnoty chrześcijańskiej.
Wielki Tydzień to były rekolekcje dla katechumenów od poniedziałku do Wielkiej Soboty. W takim tygodniu zazwyczaj mieliśmy od sześćdziesięciu do stu osób w naszym ośrodku parafialnym. To był tydzień wytężonej pracy, doglądania, gonienia za różnymi sprawami, ale także skupienia, modlitwy i przeżywania na nowo Męki Chrystusa. Afrykańczycy bardzo lubią drogę krzyżową. Przychodzą na nią licznie. Zresztą lubią wszelkie manifestacje i zebrania. Niedziela Męki Pańskiej jest tego najlepszym obrazem. Już kiedyś prawie zostałem wsadzony na osła i tak miałem zdążać do kościoła. Obyło się jednak bez tej inscenizacji. Do nich przemawia więcej to, co można wyrazić przez gest. Dlatego nasze drogi krzyżowe były odgrywane przez młodzież. Każda stacja była dokładnie przygotowana. Było to robione z takim autentyzmem, że starsze osoby miały wrażenie, że ukrzyżowanie Jezusa odbywa się naprawdę. Starsze kobiety płakały i lamentowały nad Jego męką. Wielkopiątkowa droga była szczególna. Zaczynaliśmy o siódmej rano, ze względu na upał. Szliśmy przez całą wioskę, a do tej drogi krzyżowej włączali się też inni. Nie tylko chrześcijanie. Wielu było sympatyzujących i przyglądających się. Wielki Piątek był wyjątkowym przeżyciem dla całej wioski i dla mnie też. Niewątpliwie same ceremonie popołudniowe: czytania Męki Pańskiej, Adoracji Krzyża i tak zwanego pogrzebu Chrystusa, są czymś niezapomnianym. Bębny wybijające tzw. rytm śmierci, używany zwyczajnie przy każdym pogrzebie, powodował u mnie dreszcze przechodzące przez plecy. Ceremonie te były całkowicie afrykańskie, wtopione w kulturę ludzi Moba. Adoracja Krzyża z improwizowanymi pieśniami pogrzebowymi, wykonywanymi przez stare kobiety, pochówek Pana Jezusa w rycie Moba, z pytaniami do zmarłego. To wszystko wydaje się tak egzotyczne i może niezrozumiałe, ale dla tych ludzi, było to normalne. To było ich życie, ich spontaniczność w układaniu ciała Chrystusa w grobie wykopanym przed wejściem do kościoła. Potem jeszcze na koniec taca, kiedy wrzucano pieniążki do grobu, a miały one służyć na zakup nowego białego płótna, którym owija się ciało.

 

            Potem przychodził szczyt wszystkiego, czyli Wielka Sobota. Rano była jeszcze tak zwana próba generalna. Cała ceremonia rozpoczynała się przed kościołem, na wolnym powietrzu między 20-ą i 21-ą. Wierni, i nie tylko, gromadzili się na placu kościelnym wokół wykopanego „Grobu Chrystusa” - baptysterium, gdzie mieli być ochrzczeni katechumeni. Przychodzili oni w milczącej procesji, prowadzeni przez swoich starszych braci w wierze - przez przewodniczących wspólnot wioskowych. I tu znowu zaczynały się znaki, wiele mówiące: „zrzucenie z siebie starego człowieka”, poświęcenie ognia, litania do Wszystkich Świętych, poświęcenie wody, śpiew Orędzia Paschalnego improwizowany przez niewidomego katechistę, tańce na „Gloria” i wreszcie sam chrzest. Katechumeni schodzili do „Grobu Chrystusa” przez czarne „schody śmierci”. Zanurzali się w Jego śmierci i zarazem z Nim powstawali z martwych i już jako nowi ludzie, obmyci wodą chrztu wychodzili przez białe „schody życia”. Potem jeszcze bierzmowanie, sakrament małżeństwa i Eucharystia. Wszystko to odbywało się w wielkiej podniosłej atmosferze, ale zarazem było to proste i tak spontaniczne, pełne radości, której nigdzie indziej nie doświadczyłem. Myślę, że wiele możemy nauczyć się od tych ludzi, których nieraz uważamy za trochę gorszych od nas, przecież żyją w tak zwanym „Trzecim Świecie”. Możemy uczyć się otwartości na to, co nowe. Przecież jako misjonarze, nigdy nie jechaliśmy do wiosek i nie namawialiśmy, by zostali wyznawcami Chrystusa. Oni sami przychodzili do nas. Trzeba wielkiej otwartości i odwagi, żeby zostawić starą, wiekową tradycję i pójść do białych, którzy mówią o nieznanym Bogu. Możemy też uczyć się od tego młodego Kościoła, który dopiero powstaje, owszem, nieraz napotyka na problemy, ale jest tak bardzo autentyczny w swoim działaniu. Oni tworzą dopiero swoją tradycję chrześcijańską. Jest ona oparta na miłości bliźniego, na zdolności podzielenia się z tym, który ma mniej ode mnie. Możemy uczyć się autentyczności w przeżywaniu wiary i konkretnym zaangażowaniu w życie wspólnoty. Każdy katechumen jeszcze przed chrztem angażował się czynnie w życie swojej wspólnoty, choćby to miały być jak najbardziej prozaiczne funkcje.
            Tak, dzisiaj znów byłem w Nadjundi, choćby tylko myślami i wspomnieniami. Na nowo przeżywałem Wielki Tydzień i Wielkanoc pod niemiłosiernie palącym słońcem. Myślę, że nie tylko było to wspomnienie. To wszystko zostaje w człowieku, nie tylko w pamięci, ale także w jego sercu. Takie doświadczenie uczy wiele i pozostawia na zawsze niezatarty ślad na całe życie. Myślę, że jest to doświadczenie miłości, którym dotyka nas Bóg. Nie byłoby tego doświadczenia, gdyby nie On, który posyła nas na cały świat głosić Jego dobra Nowinę o Miłości Ukrzyżowanej i Zmartwychwstaniu.
 
o. Michał Borecki OFM
 

Czekamy na wasze zaproszenia
 
 
 
jesteś 150728 odwiedzający (351399 wejścia) Zapraszamy ponownie
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja